Wielowymiarowość rynku
Powyższe zdania pochodzą w znacznym stopniu z materiału, który w piątek 15 grudnia ukazał się na pierwszej stronie Gazety Wyborczej. Pozwoliłem sobie wyłącznie na dodanie zdania o zachowaniu się cen akcji. Zdanie, które jest prawdziwe. Sesja piątkowa faktycznie przyniosła gwałtowny ruch cen akcji. Jednak o wiele bardziej naturalne dla wielu z nas byłoby, gdyby kursy zareagowały silnym wzrostem. Tymczasem w tym dniu doszło do załamania się cen, największego od wielu tygodni. Najmocniej spadły ceny akcji małych i średnich spółek, niewiarygodnie „napompowane” nadziejami inwestorów i tworzonymi na potęgę funduszami inwestującymi właśnie w tego rodzaju spółki
Nic więc dziwnego, że tego rodzaju komentarze po sesji nie miały miejsca. Ponieważ analitycy i komentatorzy uzależnieni są od komentowania każdego ruchu cen, a czytelnicy tego od nich oczekują okazało się, że spadki były wynikiem wygasania w tym dniu kontraktów terminowych i opcji. Zwłaszcza, że nie można było się odnieść do rynków zachodnich – te bowiem ustanawiały kolejne rekordy.
Rynek jest wielowymiarowy i bardzo rzadko jedno zdarzenie wywołuje istotny impuls. Co więcej, na to samo wydarzenie inaczej zareagują inwestorzy w czasie silnej hossy – gdy niemal codziennie otwierany jest szampan po osiąganiu coraz większych zysków (zwykle papierowych), a inaczej w czasie silnej bessy – gdy strach, przed powiększającymi się stratami paraliżuje podejmowanie decyzji.
Powody zmian
Naturalnie nie oznacza to, że rynek w ogóle nie reaguje na informacje. Potrafią one wzmacniać, lub zmieniać istniejące tendencje, szczególnie jeśli ich pojawienie się zaskakuje uczestników rynku. Wielokrotnie w przeszłości impulsem do bessy (której oznaki już się pojawiały) było pojedyncze wydarzenie. Ale nie znaczy to, że wyłącznie ono stało za zachowaniem się cen w jednym dniu (pewnym wyjątkiem – wlaśnie ze względu na skalę zaskoczenia był zamach 11 września).
Wróćmy do naszego rynku. Na kolejnej sesji – w poniedziałek 18 grudnia – ponownie nastąpił wzrost, co więcej indeks WIG20 zanotował nowy historyczny rekord. Lektura komentarzy po sesji była prawdziwą przyjemnością. Strach przed bessą minął, niemal wszyscy jak jeden mąż podkreślali, że wciąż mamy hossę. Co prawda mogą występować silniejsze wahania, niemniej jednak warto potraktować tego rodzaju spadki, jako okazję do tanich zakupów.
Optymistyczny nastrój niestety nie uległ przedłużeniu podczas kolejnego notowania we wtorek. Spadki dotknęły niemal cały rynek i trwały cały dzień (inaczej niż w piątek 18 grudnia, gdy w drugiej części sesji, część notowanych akcji odrobiła straty). Patrząc na notowania giełd europejskich, oraz zachowanie się dzień wcześniej amerykańskich trudno było znaleźć “powód” załamania. A jednak…. znaleziono słowo klucz, odmieniane przez wszystkie przypadki – Tajlandia.
Na odległej o 8000 km od Warszawy, giełdzie w Bangkoku indeks akcji spadł 11 procent. Była to reakcja na nieoczekiwaną informację (czyli tę pojedynczą, która faktycznie może mieć znaczący wpływ) podaną przez tajlandzki Bank Centralny o restrykcjach dotyczących inwestowania przez zagraniczne podmioty. W skrócie – każdy zagraniczny inwestor, który zdecyduje się wycofać swój kapitał zainwestowany w Tajlandii po okresie krótszym niż rok – płaci dodatkowy znaczący podatek. Decyzja zaskakująca, choć warto pamiętać, że od września 2006, w wyniku zamachu stanu krajem rządzi junta wojskowa, a te jak wiadomo miewają różne “twórcze” pomysły.
Inwestorzy w Warszawie okazali się wyjątkowymi wrażliwcami reagując (według komentatorów) na te wiadomości, gdyż giełdy w Europie zignorowały ten fakt. Dzień później kursy akcji spółek tajskich odbiły i indeksy zanotowały wzrost rzędu 11 procent. Niestety przełożenia na rynek warszawski nie było. Silna przecena trwała nadal. Nasi inwestorzy widać bardziej przejęli się, niż ci w Azji.
Hossy mają swój kres
Ceny akcji na giełdzie w Warszawie rosły przez blisko pięć lat. W piątym roku wzrostu na wielu spółkach następowała euforia charakterystyczna dla okresów końca hossy – wzrosty po kilkadziesiąt, a nawet kilkaset procent w reakcji na najmniej znaczące informacje. Inwestorzy w wielu przypadkach kupowali akcje firm, które jeszcze niedawno były traktowane jako kandydaci na bankrutów, tylko dlatego, że ogłaszane były ambitne plany. Podobnie jak w wielu przypadkach wcześniej planami, które najbardziej wyłączały zdolność krytycznego myślenia u graczy giełdowych były:
- emisja tanich akcji z prawem poboru. Jakoś zapomniano o tym, że jeśli na rynku pojawi się znacząca podaż tańszych akcji, to cena do tej pory notowanych musi spaść, bo inwestorzy wolą tańsze i droższe będą wyprzedawać (polecam lekturę
- „Gra w Gabonii”
- biopaliwa – czyli zamiennik coraz droższej ropy – produkowany z roślin oleistych. Wystarczyła tylko zapowiedź, by ceny szybowały niemal do nieba. Im bardziej nierealne plany tym większy wzrost
- deweloperka – rosnące ceny nieruchomości w Polsce (również mające charakter bańki spekulacyjnej) rozgrzały również głowy inwestorów giełdowych. Tu dość ciekawy przypadek to firma 7Bulls, która można powiedzieć jedzie na fali „od hossy do hossy”. W czasach przed hossą internetową spółka nazywała się AS Motors i była dealerem samochodów. W czasie hossy interentowej zmienili nazwę i planowali wejść w internet (co nawet częściowo zrealizowali). Wówczas wystarczyło to by cena wzrosła z 6 zł na 40 zł w ciągu kilku miesięcy. Po 6 latach firma znów zmienia biznes (i nazwę). Tym razem na deweloperkę. Efekt – wzrost z 6 zł (tak tak, znów ten sam poziom startu) na 14 zł, w ciągu 2 miesięcy. Tak na marginesie członek Rady Nadzorczej firmy sprzedał trochę akcji po ogłoszeniu tych planów.
- fundusze średnich i małych spółek – jednostki funduszy tego typu zaczęły być modne. W trakcie 2006 roku kilka z nich doświadczyło tak gwałtownego napływu środków, że musiały zawiesić przyjmowanie nowych wpłat. Inne towarzystwa widząc, co się dzieje, zaczęły otwierać nowe fundusze tego typu. Inwestorzy w amoku kupowali jednostki. To bezpośrednio przekładało się na wzrost spółek, które często mają bardzo niską płynność i łatwo wywindować ich ceny. Ciekawe czy równie łatwo będzie z nich wychodzić? To pytanie trochę retoryczne, bo inwestorzy zdają się nie wierzyć, że ceny potrafią spadać. Jak mantra powtarzane jest „przecież zarządzający nie dopuszczą do spadków”. Pewnie tak samo, jak nie dopuszczali w przeszłości.
To, że rynki są cykliczne to banał. To, że inwestorzy w pewnym okresie hossy (końcówka) zapominają o tym, jest również banałem. Ciekawa jest jednak obserwacja zachowań w czasie tych momentów rynku. „Wypieranie” faktycznych zdarzeń jest jedną z najczęstszych reakcji na rozpoczynające się spadki. Gracze giełdowi mają często przekonanie o tym, że są lepsi od „przeciętnego” inwestora. Co więcej na potwierdzeni tej tezy zaczynają gromadzić informacje i interpretować je na swoją korzyść. Tymczasem z wielu badań prowadzonych przez psychologów wynika, że bardzo często dodatkowa informacja potrafi nie tylko zniekształcić faktyczny obraz ale również utrudnić racjonalne wybory. No, ale przecież inwestorzy nie są racjonalni.
Jesteśmy optymistami
Dodatkowo popełniają grzech nadmiernego optymizmu w stosunku do własnych dokonań (nadmiernej pewności siebie. Im mniej przewidywalne zdarzenie, tym nasza pewność siebie będzie wyższa – naturalnie nie zawsze, ale w sporej części przypadków.
Na prowadzonych wspólnie z Kubą Krysiem warsztatach psychologicznych „Psychologia inwestowania” poprosiliśmy uczestników od odpowiedź na kilka pytań.
Jedno z nich brzmiało
„Jaka jest szansa (w procentach), że spółka która stanowi największy składnik Twojego portfela zbankrutuje w nadchodzącym roku?”
Odpowiedzi w dwóch grupach ułożyły się następująco
Grupa A:
- Średnia: 5.5 proc.
- Mediana: 1 proc
Grupa B
- Średnia: 9.5 proc.
- Mediana: 3.5 proc.
Celowo podałem średnią i medianę, gdyż w odpowiedziach pojawiały się pojedyncze znaczące wartości (50), które istotnie wpływały na średnią. To czy to dużo, czy też mało, nie ma w tym wypadku większego znaczenia. Porównajmy jednak te odpowiedzi, z wynikami odpowiedzi na kolejne pytanie:
Jak oceniasz szansę typowej notowanej spółki na to, że w nadchodzącym roku zbankrutuje (chodzi o przeciętne ryzyko bankructwa spółek na parkiecie)?
Odpowiedzi w dwóch grupach ułożyły się następująco
Grupa A:
- Średnia: 5.25 proc.
- Mediana: 3 proc
Grupa B
- Średnia: 13.1 proc.
- Mediana: 5 proc.
Jaki płynie wniosek z tego porównania – uczestnicy badania uważają, że szansa na bankructwo „przeciętnej” spółki jest większa, niż tej którą posiadają w portfelu. Rozbieżności w pojedynczych odpowiedziach (zwłaszcza tych skrajnych) bywały zaskakujące.
Bez optymizmu na rynku nie byłoby wielu graczy. Przecież to chciwość powoduje, że wielu z nas zaczyna grać na giełdzie. Przesadny optymizm niestety przegrywa z twardą rzeczywistością, która składa się zarówno z okresów wzrostów, jak i spadków. Warto pamiętać o tym, czytając różnego rodzaju komentarze. W czasie hossy większości uczestnikom rynku (i analitykom) wystarczają wyjaśnienia proste w rodzaju „rynek rośnie ze względu na kondycję fundamentalną”. W czasie bessy (również tej rodzącej się) rośnie zapotrzebowanie na „racjonalne” wyjaśnianie – stąd poszukiwanie przyczyn spadków w Tajlandii, łudzenie się, że sprzedaż akcji przez zarząd firmy to dobry znak.
Oddajmy na koniec głos Nassimowi Telbowi, do którego sceptycyzmu jest mi bardzo blisko:
„Sukces komentatorów zależy od tego, jak często mają rację. Podobno jest z naczelnymi strategami” dużych banków inwestycyjnych często występujących w telewizji i niewiele lepszych od aktorów kabaretowych. Są znani, a to co mówią ma pozory rozsądku, podpierają się liczbami, jednak ich zadaniem jest jedynie dostarczenie rozrywki. Ich przepowiednie nie mają żadnego znaczenia, ponieważ nie zostały opracowane za pomocą metod statystycznych; są tylko ciekawym widowiskiem i niczym więcej”. Ślepy Traf, Nassim Nicholas Taleb